wtorek, 2 września 2014

Rozdział 1

Teraźniejszość


Nic...nic...nic...
Z westchnięciem zamknęłam ostatnią szafkę. Dla pewności sprawdziłam jeszcze raz lodówkę z nadzieją, że od ostatniego otwarcia coś się zmieniło, ale tak samo jak za pierwszym razem leżał w niej ketchup, sałatka z niedzieli i puszka z karmą dla kota.
Co za idealny początek urlopu! Nie ma nic co mogłabym zjeść na śniadanie. Przez ostatnie kilka dni przychodziłam padnięta do domu, ponieważ w pracy była inwentaryzacja. Moim paliwem była kawa, dlatego też nie zauważyłam znaczących braków w produktach spożywczych.
Dziękuję Ci Boże za tak wyrozumiałego ojca, bo każdy inny straciłby do mnie cierpliwość. Prawdopodobnie żywił się w naszej ulubionej kawiarence. Teraz jednak zaczęły się moje wyczekiwane wakacje i będę mogła zająć się domem tak, jak powinnam.
– Co robisz kochanie? – usłyszałam głos taty. Powoli odwróciłam się a puszką kociego jedzenia w dłoni i popatrzyłam na rodzica, który wjechał do kuchni na wózku.
– Szukam czegoś do jedzenia.
– Oj, to dobrze. Jestem głodny.
– No właśnie ja również, ale nic tu nie ma. – westchnęłam zrezygnowana. – A tak w ogóle gdzie jest Lucyfer? – zapytałam rozglądając się dookoła. Lucek pasował do naszej dwójki idealnie. Gdy tylko ktoś otwierał lodówkę pojawiał się w mgnieniu oka, mając nadzieje, że coś wycygani. Jednak dziś go nie było. 
– Nie wiem gdzie jest teraz, ale jakieś pół godziny temu polował na zewnątrz. – powiedział tata wyjeżdżając z kuchni.
Burczenie w brzuchu potwierdziło potrzebę randki ze spożywczakiem. Szybko pobiegłam do mojego pokoju, który zresztą będę musiała wyremontować. Różowe ściany nie pasowały do dziewiętnastoletniej dziewczyny, a misie leżące na szafie nie pomagały mi zachować godności.
Ściągnęłam zieloną piżamę w białe grochy i zaglądnęłam do szafy w poszukiwaniu czegoś w czym mogłabym się pokazać na mieście.
Ubrana w czarne spodnie i zwiewną, białą bluzkę zwinęłam jeszcze portfel, komórkę i kluczyki od samochodu ze stołu w kuchni. Pożegnałam się przelotnie z tatą i wybiegłam z domu.
Moje życie od czasu incydentu z Sue nie było wysłane różami. Obudziłam się w szpitalu dopiero tydzień po feralnej wizycie. Pomimo tego, że mój upadek zamortyzowały krzaki to i tak wylądowałam ze złamaną nogą w dwóch miejscach, ręką w nadgarstku i wybitym barkiem. Nikt nie chciał mi uwierzyć, że był tam obcy mężczyzna. Przyjęto, że w domu ulatniał się gaz i to on uległ samozapłonowi. Mnie natomiast posądzono o zaburzenia psychiczne wynikające z utraty przyjaciółki.
Dwa lata później odeszła moja mama. Nie umarła, ale opuściła naszą dwójkę. Zapracowany komendant policji jako mąż i córka, którą uważano za wariatkę doprowadziło do tego, że uciekła z kochankiem. Niekiedy przysyła mi listy albo dzwoni, ale od tamtego czasu ani razu się nie spotkałyśmy.
Po odejściu mamy tata zaczął jeszcze więcej pracować. Często również przez kilka dni nie było go w domu, ale do tego akurat po pewnym czasie się przyzwyczaiłam. To wtedy przygarnęłam do naszego domu Lucyfera. Czarny jak smoła kocur z niesamowicie niebieskimi oczami. To imię idealnie do niego pasowało. Ufa tylko mi, a mojego tatę... No cóż, uważa za zło konieczne.
Po trzech latach ojczulek się opamiętał i  zaczęliśmy spędzać ze sobą więcej czasu. Dość niekonwencjonalnie, ale jednak razem. Otóż zaczął mnie uczyć sztuk walki. To wtedy dowiedziałam się, że tata uwierzył w moją wersje wydarzeń i w nieznajomego faceta. A te wyjazdy, które przez ostatnie lata był uczestnikiem miały na celu odnalezienie go. Podobno było więcej takich "wypadków".
Z początku czułam się jak w jakimś wojsku. Nie raz wylewał na mnie kubeł zimnej wody w środku nocy albo nawet pożyczył od sąsiadki tego durnego psa, który uwielbiał mnie gonić.  Zawsze wtedy powtarzał:
– Musisz być przygotowana zawsze i wszędzie. Nie możesz pozwolić sobie na relaks.
Często ćwiczyłam sztuki walki z jego kolegami z komisariatu. A on stał niedaleko, obserwował i dawał rady. Szybko jednak znalazłam plusy tej sytuacji. Odpłacałam się pięknym za nadobne! Mogłam go atakować z zaskoczenia i nie obrywało mi się za to.
Wszystko skończyło się rok temu, gdy tata miał wypadek. Nie wiem co dokładnie się stało, ale było to na jednym z jego wyjazdów. Zadzwonili do mnie ze szpitala. Tam dowiedziałam się od lekarza, że ojczulek spędzi resztę życia na wózku, ponieważ ma uszkodzony kręgosłup. Znalazł go leśniczy niedaleko głównej drogi. Niczego więcej się nie dowiedziałam pomimo próśb i oskarżeń ojciec nie puścił pary z ust.
Zrezygnowałam wtedy z dalszej edukacji i zatrudniłam się w barze. Okazało się później, że tata jednak pozostanie na swoim stanowisku, tylko że nie będzie uczestniczył w terenie, co było do zrozumienia patrząc na jego stan zdrowia. Ostatni rok był pracowity, najpierw pomoc w rehabilitacji taty, a później praca, ale dzięki temu nie miałam czasu na użalanie się nad sobą.
Dojechałam do supermarketu. Gdy byłam już w środku można było odczuć spojrzenia kierowane w moją stronę. Pomimo tego, że minęło już dziewięć lat to i tak starsze osoby oceniały mnie na podstawie wydarzeń z przeszłości. Przez takie zachowanie zostałam odizolowana od rówieśników. Dzieci dużo rozumieją z rozmów pomiędzy dorosłymi, a to z kolei przenosi się na traktowanie danej osoby. W tym przypadku mnie samej. Wiedziałam, co widziałam i nie bałam się tego głośno mówić. Niektórzy twierdzili, że sama doprowadziłam do wybuchu gazu, a żeby się ratować wyskoczyłam przez okno. To przecież jest absurdalne!
– Ludzie czasami są dziwni. Dlaczego nawet nie próbują zrozumieć drugiego człowieka? Czy to takie trudne wysłuchać daną osobę, zamiast ją oskarżać o całe zło tego świata? – mruczałam pod nosem oparta całym ciałem na wózku, przyglądając się warzywom na stoisku.
– Mamo! Ona gada do papryki! – Powiedział jakiś chłopiec, ciągnąc swoją rodzicielkę za bluzkę.
– Uspokój się Mike! Nie zwracaj na nią uwagi. Rozumiesz? Idziemy do kasy...
Bożeee… gadałam sama do siebie. Może było naprawdę coś ze mną nie tak. Z zapakowanym po brzegi żelaznym wózkiem podjechałam do kasy. Zapłaciłam bardzo niemiłej kasjerce należną sumę pieniędzy i skierowałam się do samochodu.
– Popatrz! To ta wariatka. – usłyszałam kobiecy głos przede mną. Podniosłam wzrok z paragonu i zauważyłam grupkę rówieśników, dwie dziewczyny i pięciu chłopaków, którzy stali przy wejściu do sklepu. – O czyżby mnie usłyszała? 
– Weź przestań. Ciekawy jestem jakbyś sama się czuła, gdyby o tobie tak mówiono. – Tego jegomościa znałam i to dość dobrze. Jako jeden z nielicznych nie patrzył na mnie z góry, a nawet od czasu do czasu rozmawialiśmy na różne tematy. Nawet teraz podszedł do mnie chociaż był ze znajomymi. – Cześć Tina. Przepraszam za nią. Niekiedy nie umie się zachować.
– Hej Ben. Nie masz za co przepraszać, już się do tego przyzwyczaiłam.
– Nie sądzę, że można się do takich sytuacji przyzwyczaić. - Zauważyłam, że grupka osób weszła do pobliskiej kawiarenki, zostawiając nas samych. Jednak blondyn nie zwrócił na to uwagi i dalej kontynuował. - Co tam u ciebie słychać? Wiem, że nigdzie nie studiujesz z powodu wypadku twojego taty.
– Pracuję w barze w sąsiednim mieście, ale za rok mam zamiar zacząć studia. 
– W barze? Jak się nazywa? Może odwiedzę cię kiedyś. 
– Avaria, ale nie musisz. To zwykły bar. Niekiedy tylko występują tam jakieś zespoły, ale są to miejscowi, młodzież która marzy o karierze muzyka. Dobra nie wyganiam cię, ale lepiej już idź, bo na pewno na ciebie czekają.
– Dobrze już idę, ale i tak cię odwiedzę kiedyś. Tylko nie wiem kiedy będę miał czas. Pa.
– Cześć! - krzyknęłam za nim. Wzięłam z niego przykład i sama się skierowałam w stronę samochodu.
Droga powrotna minęłam mi zaskakująco szybko. Rozmyślałam na temat Bena. Kiedyś się w nim podkochiwałam, ale dość szybko zrozumiałam, że nic z tego nie wyjdzie. Był miłym chłopakiem, który nie oceniał człowieka tylko po tym co usłyszał od innych. Zaparkowałam pod domem. Jednopiętrowy, żółty budynek pokryty brązową blachą, niekiedy wydawał się za duży jak dla dwóch osób. W szczególności kiedy byłam mała, a tata wyjeżdżał. 
– Szybko przyjechałaś. Pomóc ci wypakować zakupy? – Zamyślona nie zauważyłam jak mój ojciec podjechał na wózku pod samochód. – O kurde, dużo tego. 
– Dawno nie byłam przecież na zakupach, a ty jesteś takim leniem, że wolałeś stołować się w kawiarni niż kupić kilka rzeczy. Masz, trzymaj i jedź. – Mówiąc to położyłam na jego kolanach trzy wielkie reklamówki. – Co chcesz na obiad? Może spaghetti? 
– Może być. A właśnie przyszły dwa listy do ciebie. Jeden od Mary, a drugi z jakiejś szkoły.
– Szkoły? Przecież nigdzie nie składałam papierów. Zaraz zobaczę, ale najpierw muszę wypakować zakupy. Gdzie je położyłeś?
– Na schodach. A tak przy okazji... może wpadniesz wieczorem na komisariat? Chłopaki pytali się, czy nie chcesz z nimi dalej trenować.
– Okey, wpadnę i zobaczymy czy nie wyszłam z wprawy.
Gdy schowałam do szafek ostatnie produkty, złapałam leżące na schodach listy i pobiegłam do swojego pokoju. Na łóżku leżał czarny kłębek futra. Lucyfer podniósł na mnie oczy. Był zdziwiony, że ktoś śmiał mu przerwać drzemkę, ale gdy tylko usiadłam na łóżku, podniósł swój szanowny tyłek i położył się na moich kolanach. Był jak przenośny ogrzewacz.
Najpierw przeleciałam wzrokiem pocztówkę od mamy. Kilka zdań, które często pojawiały się w poprzednich notkach. Zakończonych jak zawsze Kocham Cię. Mama.
– Ta, jasne. Jakbyś mnie kochała, to byś ode mnie nie odeszła. – mruknęłam.
Przyszła kolej na list od jakiejś szkoły. Pierwsze co mnie zaciekawiło to, to że koperta była jakaś inna – nie biała, lecz brązowa. W miejscu nadawcy widniała tylko nazwa uczelni, a w miejscu adresata tylko adres, bez żadnych danych osobowy. Wszystko ładnie wykaligrafowane.
Czym prędzej rozerwałam kopertę, wyciągnęłam z niej list i zaczęłam czytać.

Droga Martyno Foster,

Z przyjemnością możemy Panią poinformować...


__________________________________________________________

Rozdział pojawił się później niż początkowo zamierzałam. Dziękuję wszystkim za komentarze. Ten rozdział sprawdziła Karolina S. za co jej szczerze jeszcze raz dziękuję. :* Mam nadzieję, że się wam spodobał.